LIMBS OF SUN
film: KRZYSZTOF SKONIECZNY i JACQUELINE SOBISZEWSKI
muzyka: MIKOŁAJ LASKOWSKI
produkcja: głębokiOFF dla NInA / The National Audiovisual Institute
czas trwania: 12′
USA / POLSKA 2016
Podróż w głąb czasu, pejzażu i świadomości: południowo-zachodnie stany USA w czarno-białych ruchomych obrazach i niepokojąca muzyka instrumentalna. Entropia amerykańskiego snu.
W 2015 przemierzyliśmy we dwójkę Southwestern States – przez Kalifornię, Arizonę, Nowy Meksyk, aż do Teksasu i z powrotem górą przez Kolorado, Utah i Nevadę. Przy okazji nakręciliśmy film „Limbs of Sun” dla Narodowego Instytutu Audiowizualnego, który otwieramy cytatem z „Ameryki” Jeana Baudrillarda. Pożyczonym samochodem wielkości łupinki orzecha, bez ważnych dokumentów, ale z otwieranym (i co może w tych stronach ważniejsze zamykanym) dachem, przejechaliśmy kilka tysięcy mil w trzy tygodnie. Szukaliśmy między innymi entropii amerykańskiego snu. W Yumie naćpani dilerzy z wydziabanymi mordami grozili nam bronią i ganiali dodgem przez uśpione miasto, bo trafiliśmy do ich bazy w trakcie trzydniowej transakcji, do taniego, wyludnionego motelu dla więźniów na przepustkach, a właściciel wziął nas nieopatrznie za potencjalnych klientów i przydzielił pokój drzwi w drzwi z handlarzami. W strefie przy El Paso/Ciudad Juarez, na meksykańskim pasie przygranicznym, tam gdzie Villeneuve kręcił „Sicario”, wytypował nas tropiący narkotyki pies i trzepali nam auto, a my staliśmy otoczeni przez umundurowanych wojskowych z karabinami, patrząc na siebie bez wzruszenia; potem usłyszeliśmy w radio, że tego dnia znaleziono osiem ciał meksykańskich farmerów z odciętymi głowami w ramach plantatorskich porachunków (trochę jak w „Heli” Amata Escalante; najmłodszy syn uciekł z miejsca przetrzymywania i zawiadomił policję, a kartel w odwecie odpalił jego rodzinę) i władze szukały każdego tropu związanego z tematem. W Taos odwiedziliśmy w pracowni Larryego Bella, legendę amerykańskiej awangardy. W pobliżu Lobo Peak trafiliśmy na ranczo D.H. Lawrencea, gdzie opiekujący się posiadłością dozorca dał nam posiedzieć w chatce pisarza. W osamotnionej pośród równin Marfie podziwialiśmy korytarze industrialnych hal rzeźbionych światłem przez Jamesa Turrela i spaliśmy na stepie naszpikowanym gwiazdami jak w VR-owej projekcji. Lecieliśmy balonem nad rzeką Rio Grande, gdzie pozorny spokój i bezduszną ciszę rozrywały na strzępy wynaturzone przez wysokość szczekania zwierząt. Miasteczko Colorado, będące siedzibą kilku mormońskich sekt, przywitało nas odgrodzonymi od świata kamiennymi płotami, po których jak po trzepaku skakały dzieci, na widok obcych płochliwe jak kawki, a wokół krążyły patrolujące przestrzeń i przepędzające intruzów auta, w tym nas. Powietrze Phoenix smażyło jak podczas ceremonii w suchej saunie, a wytchnienie dawały na zmianę mury Arizona Science Center, przerobione z heroinowych dziupli na bary domki Garfield i czynszowy motel Coronado, gdzie łóżka kryły pod prześcieradłami grube plastikowe ceraty, a Allen Ginsberg mógłby napisać o jego rezydentach sequel „Skowytu”. Butch Cassidy czuwał, żebyśmy pobłądzili w jego rodzinnych stronach. W okolicach Grand Canyon puma porwała dziecko i obserwowaliśmy zakrojoną na szeroką skalę akcję poszukiwawczą jak z thrillera; wszędzie duło i lało z ciężkich, ołowianych chmur, jakby miał przyjść potop, a zaraz po nim koniec świata. Na oślepiających wydmach White Sands, dosłownie kilkaset metrów od wytyczonego traktu i miejsca, gdzie trafiliśmy chwilę po nielegalnym trawersie przez militarną strefę, z odwodnienia i wycieńczenia zginęło francuskie małżeństwo (na zewnątrz można wytrzymać tylko kwadrans, w trakcie wypija się galon wody); uratowano ich dwunastoletniego syna, któremu rodzice dawali dwa łyki wody, dozując sobie po jednym; strażnik odnalazł chłopca w ramionach martwego ojca dzięki zdjęciom z aparatu znalezionego przy matce, która ruszyła po pomoc, gubiąc się pośród monotonnego krajobrazu białych piasków; to wszystko wydarzyło się w zaledwie kilka godzin. W Roswell wysłuchaliśmy tuzina pozaziemskich historii na dowód bliskich spotkań trzeciego stopnia. Z Alamogordo polecieliśmy wreszcie w kosmos i to z każdym Apollo. Pamiętam to wszystko, tamtą niesamowitą i ważną podróż, jak przez tężejącą powoli mgłę, którą ponowny pobyt tutaj skutecznie rozrzedza. Innych sytuacji i nadzwyczajnych okoliczności podczas naszej podróży zdarzyło się więcej. Wszystkie te przygody i zdarzenia były nie tyle rzeczywiste, co hiperrealistyczne, o wiele bardziej wyraźne i spełnione, niż niejeden film.